Rozbudził się we mnie wirtuoz.
Smutny siadałem w szynku nad otwartą księgą dusz ludzkich — w tyle listów je przepisywałem. Za szynkiem wyniosłość i dumę po mieście roznosiłem, czasem spotkałem jakiegoś przyjaciela z lat dziecinnych, zajętego wołaniem karjery, — kopnąłem go nogą, i to był mój koncert.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Był dzień ponury, co oczy od ludzkich twarzy odrzuca, jak od starych wyblakłych malowideł, których się nie lubi, a które bolą ciągłą obecnością. Siedziałem w szynku i przez brudne zasępione okna przyglądałem się bezmyślnie życiu, idącemu z pośpiechem obcasów w czarne, zadymione nory szarych trosk.
Nagle ruch niezwykły... Powstało jakieś zbiegowisko... Śmiech zadowolonej ciekawości ulicznej gawiedzi wpadał aż do szynkowni. Podnieśli się ociężali pijacy od stolików, zaczęli wychylać głowy przez drzwi..
— A to jej elegancje ze łba ściąga — śmiał się jeden.
— Prawda, aż piórka lecą z kapelusza — mówił drugi.
— Ha, hal Bronka... — krzyknął radośnie inny. — Znowu się biedactwo z ojczaszkiem spotkała.
Pobiegłem do okna...
Po ulicy, wśród rozśmianego tłumu uciekała blada, pijana przerażeniem Bronka. Za nią gonił dróżnik. Z głowy zdzierał jej kapelusz i szarpiąc go w drobne okruchy, rzucał poza siebie.
Wydarł jej później parasolkę z ręki i łamiąc ją