Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/176

Ta strona została przepisana.

odgłosem własnej duszy, spostrzegłem, że ktoś rzuca na mnie kamieniami.
Obejrzałem się — z za krzaka mierzył we mnie z uśmiechem szatana chłopak, którego kiedyś chciałem utopić.
Zacząłem biec ku miastu.
A za mną, jakby orszak towarzyszów wiernych, wydarły się ze zwichrzonemi włosami wspomnienia; biegły, jak furje, pokłapując zębami; pod nogi mi się kładły, jak szczenięta.
Z poza ramion każdego drzewa, z za skrzydeł mroku, który rozrzucał swą przędzę nad ziemią, wychylały się straszne popielate oczy nocnego szczura.
Stał z wbitym żelazem w piersi, jak ponury polski krajobraz z drewnianą męką Zbawiciela.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siedział na ławie przy budce i słuchał szeptów mroku. Nieprzytomne oczy jego skowyczały bólem, jak dwa uwięzione orły. Był pijany...
Gdym stanął przed nim, patrzył we mnie ze skupieniem, jakby przywołując na pomoc myśli zabłąkane w dalekiej podróży.
Nie poznał mnie... Wziął mnie widocznie za jakieś przywidzenie, którego nie lubią oczy, lecz do którego przywyka myśl, jak do codziennej zmory.
Słowa przylepiały mu się do ust i wychodziły twarde i niezgrabne, jak źle obmyślane pomysły niedołężnego artysty.
— Aha, przyszedłeś, — mówił pijaną, łamiącą się