Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/177

Ta strona została przepisana.

na kawałki, szeptaniną. — No, no... e... Jak się tylko napiję, zawsze któryś z was przyjdzie.
— Dobrze, dobrze... — mówił po chwili — co twoje, to pilnuj... Poco tylko tych małych rozsyłasz?... Ot! już zajechał...
Wyciągnął przed siebie rękę i niby coś chwytnął w powietrzu.
— Małe takie, a dokuczliwe... Chyba te djabełeczki z małych dzieci... Co? prawda?
Trącił mnie łokciem i twarz niemal na ramieniu oparł.
— No gadajże! Może niechrzczone bękarty?
— Nie wiem.
— „Nie wiem“. Ty wszystko: „nie wiem“. A Broniusia cacy? hę? Bydlę z niej takie, jak i z matki, a tamta utopiła się, to może i ta się utopi.
Objął mi ręką szyję.
— Ty wiesz? Ty nic nie wiesz. Ty myślisz: pijak, a ja ci powiadam, ot tu, tu zobacz. Pokazać ci serce?... A wiesz, czemu się tamta utopiła? Bo wstyd jej było, że kochankowe dziecko mężowi porodziła... Cudze... Bronkę... A ja ją musiał wychować, jak swoje. Tobie się zdaje, kobieta za dobroć cię ukocha? za to, że świata za jej plecami nie widzisz? że dusza nią cała przegnije? Tak ci się zdaje? Nie umiesz wziąć za łeb kobiety i nogą kopnąć, gdy trzeba, to ona cię kopnie, to ona cię pogryzie. Tak mnie pogryzła... A na pamiątkę — bękart... Poszła... i sama do wody.
Oparł się twarzą o moją twarz i szeptał:
— Widziałeś kiedy topielca? Włosy się tak splączą