Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/178

Ta strona została przepisana.

na głowie, oczy na wierzch wyskoczą... Co ładnie? prawda?
Zaczął się śmiać...
— Leży sobie taki spuchnięty umarlak, a wiatr mu po głowie skacze. Skakał ci kiedy wiatr po głowie?
Zaśmiał się bolącym chichotem, ale zaraz posmutniał.
— Ej, człowieku! jak ty jeszcze wierzchem oczów w bliźniego patrzysz. Ty myślisz: źli i dobrzy, podli i szlachetni. A oni tylko tadrachy zamiast serc noszą... A wsadź mu rękę w ten tadrach, to całe życie palców z krwi nie odmyjesz... Tak bratku, tak... Pokąsała mnie, pogryzła do śmierci, ale i ją pogryźli... A później chlup do Wisełki...
Głowę na rękach oparł i zaczął szlochać.
— Et! — machnął ręką. — Było i niema. Napiłbyś się za zdrowie nieboszczyków?
— Co? zgoda? — powtarzał z naciskiem. —
— Stypę ci wyprawię... Bo dziś rocznica śmierci tamtej. Dwadzieścia takich rocznic już przeżyłem.
— Chodź! — szeptał — zaprowadzę cię nad Wisłę. W to miejsce, gdzie jej trupa wywlekli. Pójdziesz? nie boisz się? siądziemy na piasku i wypijemy za jej zdrowie.
Wyciągnął z pod ławy jakąś butelkę i błagał:
— O, widzisz... chodź! Jakeś mi bratem, przyjacielu... Nie bój się... Nic nie zobaczysz... Noc, piasek, woda gra, jakby nigdy śmierci na świecie nie było... No co? pójdziesz?
Nachylił się nad moją twarzą i zaczął mnie całować...
— Prawda? Pójdziesz? No, błagam cię... siądziemy