Śni mi się mój srebrny sen... Duszy przecudna baśń... Utkałem ją z tęcz i zórz, mgłami łąk sennych, jak płaszczem od ludzi ją zasłoniłem i uwierzyłem, że spotkam ją taką, jaką wyśniłem sam... I przyszła... Nieprędko przyszła...
Czarne burze mi nad głową huczały — długo, ludzkie jęki serce mi oplotły, zła nienawiść biegła ciągle za mną i kąsała...
Ile kwiatów moich skonało z nienawiści, ile gwiazd mych zagasło nocami, ile tęsknot, nieczytanych przez nikogo, umarło — nie przeliczyć. — Czarni księża ewangielją mnie bili po głowie, policjanci wiązali mi nogi — wyła głucha nienawiść wokoło...
— Gdzież twój srebrny sen, głupi człowieku? twoja bajka przecudna?
— Moja Bajka przed wami już żyła, moja Bajka była ludzkich łez szumem; moja Bajka była harfą rozpłakaną; była słońcem samotnych... Znacie morza, ból człowieka płaczące? Na mąk czołach znacie palce siostrzane? Znacie duchów ukorzenia dumnych, co przed niczym nie uklękłe na ziemi, pokłon ludziom oddają dostojnym? Wy nie znacie... Źli księża, bankierzy... Wy mej Bajki słyszeć nie możecie. Wy mą
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/187
Ta strona została przepisana.