Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/21

Ta strona została przepisana.

— Nie, nie dla sztuki... Oddam je sztuce, ale zbierałem nie dla sztuki...
— To na jedno wychodzi... A zresztą — frazesy... Dumny jestem, że znalazłem artystę, który zajrzał aż tam, w samo podziemie mętu. I nie poparzyłeś sobie estetyki?
— Owszem, poparzyłem serce, że dziś chodzę obolały, jak łza...
— Wiem... wiem... Śledziłem twoje kroki od pierwszego świadomego wyjścia z domu. Widziałem, jak dusza twa padała i podnosiła się, płakała i śmiała się, gardziła i miłowała.
— Tak, aż ukochała bez ograniczeń.
— Widziałem, jak stanąłeś nad ludzkim mrowiskiem, jak zajrzałeś twarzą w twarz obłudzie i podłości, brzydocie i hańbie, aby ukazać pod niemi niebo drzemiących pragnień i czystość lilji białych. Pamiętasz tego rzezimieszka, co nie zdążył jeszcze krwi ze sztyletu otrzeć, a już z cynicznym uśmiechem szedł w objęcia czternastolatek... I pamiętasz jego rozmowę ostatnią?...
— Pamiętam... Jaka to bogata natura... Jakim on czasem umiał być dzieckiem... Jak dobrym, jak zadziwiająco dobrym!
— Widzisz... więc nie był złym?
— Złym? czyż może być człowiek złym? Biednym raczej, zbrukanym, niezaradnym, ale złym? nigdy!...
— I takiemi będą ludzie w twoim dramacie?
— Tak, takiemi będą, jakiemi są... Niech im pęka serce, niech nad głowami warczą im pioruny, niech los ich spycha na bezdroża nędzy i występku, a oni, jak anieli, niech powstają do promiennych snów.