Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/23

Ta strona została przepisana.

— O! niech przeklętą będzie ta trująca cnota poczciwców.
— O tak... niech będzie przeklętą... Źli i marni, głupi i bezwstydni, słabi i bezczelni, świecące łachmany własnych podłości, to są ludzie. Zbyt słabi, by iść samopas, tłumami prą naprzód i wyją, przeklinają, zębami i obuchami miażdżą wszystko, co nie z nich wylęgłe.
— Boże! Boże! Ile miljonów wieków się przetoczy, zanim to wszystko się odrodzi.
— Odrodzi? Ty wierzysz w odrodzenie? Przyjrzej się temu ludzkiemu szczenięciu, jak wzrastało, jak pełzało na czworakach zabobonne, złe, głupie, aby coraz bałamutniejszym zabobonem obalić stary, prostszy. Jak ma się odrodzić to rozbójników plemię?
— Czemu rozdmuchujesz we mnie nienawiść, która już kochać umiała?
— Kochać? ty? Pomyśl! ten kretynizm? Tę brzydotę, która ci napluje w każdą tęczę? Ty ich ukochasz? ty? artysta? Nie potrafiszże się wznieść wyżej nad te barłogi? Nie położyszże swojej myśli na krawędzi tego, skąd się zaczyna Nieskończoność? Gardź nimi, depc, pomiataj!
— Rozbiłeś myśl moją na kawałki, jak szklane naczynie. Druzgi się rozsypały, a ja...
— A ty?... co? mów!...
— Nie wiem... daj mi myśli skupić.
— Czekaj... Ja ci odkryję prawdę. Znasz ją, lecz boisz się przyznać do niej. Natęż dobrze uwagę... Skupić się staraj...