Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/25

Ta strona została przepisana.

— I jesteś pewny, że oni trzymają miarę twej pogardy. A jeśliś nie wysłuchał wszystkich tych dźwięków, co się szamocą o ściany serc, jak niejedna boska nuta, co w tobie gra?
— Co?... oni?... te, te błotne żmije?... te niegasnące klątwy?... ha... ha... śmiej się gościu... ha... ha...
— I ty dramat piszesz? ty?
Gość spojrzał na mnie okiem zimnego szyderstwa i powtórzył raz jeszcze:
— I ty dramat chcesz pisać?
Porwałem na stole stojący lichtarz i cisnąłem go w łeb gościowi... W sam łeb! Rozwalić mózgownicę, w której te zimne oczy mieszkają. Lecz lichtarz upadł z hałasem na ziemię, a gość mój wpatrywał się we mnie zimnym, stalowym spojrzeniem, od którego ziębnie myśl.
W oczach jego wygasły już resztki ironji i pozostał tylko niemy spokój, co duszę obraca naokoło.
Nie wiedziałem i dotąd nie wiem, kim on był, ale czułem, że muszę go zamordować, bo w przeciwnym razie on zamorduje mi duszę. Myśl ta utkwiła we mnie jak kula, postanowienie wołało czynu.
Naraz spostrzegłem na stole długi wązki nóż.
Ścisnąłem ręką stalowe narzędzie i zamierzyłem się na gościa.
Lecz on powstał wtedy wolno i powoli, powoli, nie usiłując się bronić, ale jakby nie czując niebezpieczeństwa, zmierzał ku drzwiom.

Przy drzwiach przystanął jeszcze na chwilę i, nie oglądając się zupełnie na mnie, strzepnął palcem pyłek z kapelusza i wyszedł.