Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/48

Ta strona została przepisana.

bywałe wypadki i zdarzenia wydawały się prawdą, kłamstwa graniczyły niemal z twórczością.
Miałem wtedy wyplamiony surdut i podarte buty. Znajomi nie spostrzegali mnie, lub śpieszyli się dokądś. Zacząłem sam nie spostrzegać i śpieszyć się. Na szczęście spostrzegłem Lidę i ona mnie spostrzegła... Mieszkaliśmy w jednym domu. Przyszła do mnie ot tak sobie... po zapałki... Nie były jej właściwie potrzebne, ale takie dziewczyny lubią niekiedy przychodzić po zapałki.
A później już codzień przychodziła.
Tak się zaczęły nasze ponure noce.
Siedzieliśmy zawsze po ciemku. Najmniejsza smuga światła psuła jej twórczość... Szczelnie sztorami okna osłaniałem, aby nie dopuścić najlżejszego świetlnego płomyka...
A noce szły...

∗             ∗

Przyszedł do starej jakiś nieznajomy. Widać zresztą: porządny. Wysoki był i cienki. Pamiętam — wszystko na nim było cienkie i wysokie: od butów do kołnierzyka. Czarny był i nieprzyjemny. Najwięcej bałam się oczów, bo ich nie widać było z za czarnych okularów. Wybrał mnie i dał starej pieniądze. Nie wiem, czemu bałam się ogromnie. Wprowadził mnie do karety — pojechaliśmy. Patrzę: w karecie trumienka mała... Przelękłam się i pytam, co to za trumienka? Ale on nic nie odpowiedział. Zdawało mi się wtedy, że jadę na cmentarz, i że mnie zaraz pochowają... Zaczęłam się