Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/49

Ta strona została przepisana.

modlić... Jechaliśmy tak ze dwie godziny, a może i więcej... Zatrzymaliśmy się w lesie. Między drzewami dom — światła — prowadzi on mnie, ale nie mówi ani słowa. Weszliśmy do pokoju... Na katafalku trup leży... Zaczęłam dygotać na całym ciele, ale słowa przemówić nie mogłam. Coś mi zatkało gardło. Zaklaskał, i zaraz czterech czarnych przyszło takich jak on. Nic do mnie nie mówili, tylko brali mnie za ręce, nogi i położyli na drugim katafalku. Obstawili mnie świecami... trask... drzwi na klucz zamknęli i wyszli... Zamknęłam oczy, ale zdaje mi się trup su — su — i do mnie idzie. Coś mi oczy podrzuciło do góry... Patrzę... stoją nademną wszyscy czarni i kiwają łbami... „Jezus Marja!“... — myślałam — „widać mnie już nie wypuszczą...“ Ale kiedy się ranek zrobił, podnieśli mnie z katafalku i znowu zaprowadzili do karety. Ten sam czarny ze mną jechał. Dowiózł mnie do miasta, dał sto rubli, i machnął ręką, żebym już szła... Później mi starsze kobiety mówiły, że takie wypadki już się zdarzały. Bo to są podobno jacyś masoni, czy tam jak, co przy trupie muszą mieć taką kobietę.

Nie przerywałem jej ani słowem. Wiedziałem z doświadczenia, że to jej sprawia przykrość. Głowę oparłem na jej kolanach, leżąc w ubraniu na kanapie. Słyszałem co chwila, jak głos jej drży i przecina się w jakieś chropawe obryzgi.
Naraz wydało mi się, że słowa jej wychodzą z ja-