Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/52

Ta strona została przepisana.

najstraszniejszych przywidzeń, na manję nieistniejącego może nigdy kochanka...
Olbrzymia, fantastyczna postać Wacka zjawiała się w jej opowiadaniach ze wszystkiemi ludzkiemi przymiotami i wadami, zmieniała fizjognomję w różnych okolicznościach, była jednak dla Lidy tym, bez czego życie samo nie miałoby rozumnego wytłumaczenia.
— Lida! Mów mi o Wacku — szepnąłem.
Chciałem w ten sposób sprowadzić wybuch, po którym zwykle następowała reakcja, — spokój i sen.
Ona zatrzęsła się histerycznym długim śmiechem i z gniewem w głosie spytała:
— A co jeśli nie powiem?
— Pogłaszczę cię wtedy po twarzyczce ot tak... ot tak... i będziesz mówiła.
Lida przysunęła się do mnie ustami i strasznym trwożnym szeptem odsuwała niby rąbek tajemnicy, o której nie wiedziałem jeszcze.
— A czy pan wiesz, że on mnie zabije?
— Lida! skąd myśli takie?
— Skąd? a panu się zdaje, że ja warjatka może? Skąd ja wiedzieć mogę, że zbój zabijać musi? Panu to dziwne?
Zmora lęku niewytłumaczonego zwaliła się na mnie i trzęsła nerwami. Słyszałem niemal kroki jakiegoś wstrętnego przywidziska, które, skute w materjalne nieludzkie kształty, wychylało bezzębną twarz, aby mnie przerazić i dokonać zemsty, przed którą zasłaniają się wszystkie zwierzęce instynkty.
Czułem, że słowa Lidy sugiestjonują mnie i za-