Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/54

Ta strona została przepisana.

— Przyjdę, Lido! Codzień cię będę odwiedzał.
— A to pan nie wiesz, że pana wezmą za alfonsa?
— Niech biorą!
Rozgniewała się nagle.
— Niech biorą! niech biorą! — powtarzała z przekąsem — pan jak dzieciak gadasz... A jak panu później zaczną pluć w oczy, jak ta cała zaraza zacznie deptać po głowie, a odwracać się — co? Kto panu wtedy kawałek ochłapa do gęby podrzuci? Myślisz pan? — pożałują? — rozpłaczą się? — I tak już pan łazisz głodny i obdarty... Żebyś pan był kobietą, tobyś pan już dawno zarabiał, tak jak ja. Może nieprawda? A tak... co? z nożem pan pójdziesz? Masz to pan tyle smrodu w sercu, co Wacek? Potrafisz pan zatańcować z życiem, jak on?... ten, ten zbój?!...
I nagle zatrzęsła się znowu dreszczami nieopisanego przerażenia. Palcami wciskała się w moje ramiona. Czułem, jak wszystko w niej skacze i cofa się w oniemieniu.
— Na litość Boską, panie! — jęknęła — on tu przyjdzie, zabije...
Jednocześnie usłyszałem zgrzyt otwieranej bramy...
Kamienne schody zaszeleściały odgłosem szybkich stąpań.
— Idzie już, idzie — szeptała.
Porwałem się z podniesionemi włosami strachu. Zatrzasnąłem drzwi na zatrzask... Klucz przekręciłem raz... drugi raz...
Buty z nóg ściągnąłem, aby nie być przez niego słyszanym.
Byłem już pewny, że idzie, zabije...