Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Od drzwi do okna... Szarpnąłem sztorę, pociągnąłem — aby choć odrobinę światła... Lecz głucho i czarno było jeszcze za oknem. Niemiły listopadowy wiatr drapał niekiedy po szybach. Ciężka krepa ciemności wisiała nad nami.
Przycisnąłem się do Lidy i gładząc jej włosy, szeptałem:
— Nie dam, nie dam...
Ona jeszcze raz zadrżała i rękami ścisnęła konwulsyjnie moją rękę, głowę oparła na moim ramieniu, i już nic... ani jednego słowa.
Za drzwiami ktoś stał i słuchał — cicho — po szpiegowsku. Ruszyła się raz i drugi klamka, ale lekko... jakby ktoś próbował tylko...
Wsłuchałem się z natężoną uwagą, zaparłem oddech.
Zdało mi się, że ktoś odchodzi, później znowu zbliżał się pocichutku do drzwi... I znowu wracał... Później szeptał... Więc było ich może dwuch? A może więcej jeszcze? A może nikogo nie było, prócz naszej halucynacji.
Leniwie, ociężale, jakby drwiąc z ludzkiego bólu, wychodził na spotkanie z nędzami życia brudny, apatyczny świt, podobny do pijaka z podbitemi oczami, który rozgląda się trwożnie na wszystkie strony, aby go nie przeklęło oko szyderstwa.
Lida, oparta ciągle na mym ramieniu, spała cicho... tak cicho, że nie słyszałem nawet jej oddechu.
Oczy przymykałem co chwila, aby się zmusić do drzemki, ale jakaś biała, sucha trwoga podnosiła mi