ciągle powieki. Do pokoju wpływały smugi światła coraz wyrazistsze, pełniejsze. Poczęły mnie oblewać jakieś zimne lodowe dreszcze ni to apatji, ni to strachu... czegoś, co jest wielką udręką, ale nie ma siły wybuchnąć... ot tak leży na duszy i boli... leży i boli...
Mrużyłem oczy i otwierałem, patrzyłem uporczywie na drzwi, ale już nikogo nie czekałem... Wiedziałem, że nikt nie przyjdzie... po co?... Nie miałem tylko dość siły, aby wstać, lub ruszyć się, myśleć, lub spojrzeć choćby na Lidę.
A Lida spała... Nie rozbudziła się nawet wtedy, gdym wkońcu wstał i podszedł do stolika. Tylko jej głowa zachwiała się jakoś bezwładnie i na kanapę stoczyła — sen mocny... I wtedy nie rozbudziła się, gdym zapalił papierosa i popielniczkę stłukł przez nieuwagę.
Nie rozbudziła się i wtedy, gdym buty na nogi naciągnął i drzwi z trzaskiem otworzył.
Nie!... Lida nigdy się już nie rozbudziła dla mnie.
∗ ∗
∗ |
Gdym wrócił koło południa do mieszkania, Lidy nie było już... I nie było już jej nigdy... I próżno pytałem o nią. Lida przepadła w nurtach ludzkiego tłoku. Uciekła odemnie i od ponurych nocy...