— Co się stało? — spytałem.
— Na litość Boską! cicho!... — szeptał trwożnie.
Blady był i nie mógł opanować drżenia, które wykręcało mu twarz.
— Spocznij — rzekłem.
Lecz on przycupnął z nieopisanym lękiem na podłodze i wskazując palcem na otwarte okno szeptał:
— Zamknij, bo usłyszą, zobaczą.
Wykonałem jego prośbę.
Usiadł ciężko na kanapie i głowę rękami ściskając, powtarzał:
— Ogień, ogień, ogień!
Usiadłem naprzeciw niego na krześle, ręce oparłem na stole i wczytałem się w jego oczy.
Były popielate prawie od wzruszenia.
— Co ci jest? — spytałem.
Drgnął jakby pod ukłuciem. Rękę wyciągnął do mojej dłoni i, cisnąc ją do bólu, mówił tajemniczym rozglądającym się w moich oczach szeptem:
— Popełniłem zbrodnię.
Pod skórą głowy uczułem zimno.
Męczące, trwogi pełne pytanie stanęło w mych oczach.
— Zabiłem ojczyma — wyszeptał znowu.
Z twarzy jego wywinęło się w chwili tego odkrycia piętno zbrodni. Czuło się ją bardzo blizko. Popełnił ją niedawno, przed godziną może.
— Za co! — spytałem głucho.
Zatrząsł się... Twarz mu zmąciła ostra zawziętość.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/78
Ta strona została przepisana.