— O, to straszne! to okrutne! to piekielne!
Stanął przedemną i z jakimś dziwnym przerażeniem jęknął:
— Słuchaj! przecie ty nie wierzysz.
Patrzyłem nań ze współczuciem, ale nic nie odparłem.
Był tak blady, jak papier, a bladość jego jeszcze bladła i jeszcze bielała.
Pięściami w czoło się uderzał. Znowu biegał po pokoju.
— Nie wierzył Wszystko przecie zmyślone. Zełgane głupio i niedołężnie. Nie było morderstwa. Nic nie było. Nie umiałbym, nie dokonałbym.
Naraz upadł na kanapę i, chowając głowę, zaszlochał jak skrzywdzone dziecię.
— Nic, nic!... Do niczego nie jestem zdolny. Nawet do podłości.
Ramiona jego podnosiły się i opadały, jak u człowieka, który stanął na rozdrożu między życiem a śmiercią.
Beznadziejne szlochanie jego wydawało się już jednak bliższym tych granic, za któremi stoi głucha, milcząca zagłada. Czuło się, że jeżeli teraz nie obudzi się w nim twórca, to musi umrzeć na całą wieczność.
Był to najlepszy towarzysz, najzdolniejszy do poświęceń przyjaciel.
Siadłem przy nim i, sam czując łzę pod powieką, pocałowałem go w czoło.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/81
Ta strona została przepisana.