Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/89

Ta strona została przepisana.

wplątał się jakiś motyw, wychodzący z kategorji codziennych jej wrażeń...
— A wie pan, czego się najwięcej bałam? — mówiła. — Myślałam, że zastanę tu z dziesięciu, i że mi zrobią manifest.
— Cóż to znaczy? — spytałem.
— E, niech pan nie zawraca głowy. Pan by nie wiedział, jak kobietę wezmą, a rozbiorą do naga, a zaczną dotykać, a klepać każdy sobie, a śmiać się, a oglądać. Już mi chyba ze trzy razy manifest zrobili. Wolałabym się pod ziemię zapaść... A pan to niby raz widział? Oj trajlarz, trajlarz!...
— Więc powiedz mi ostatecznie, co teraz myślisz o mnie?
Dłońmi zasłoniła oczy, niby wstydząc się swej pomyłki, i mówiła sama do siebie...
— Oj głupia ja, głupia ździera, głupia ździera...
Biadania jej były tak naiwnie proste, że mimowoli roześmiałem się...
— Cóż ci się stało, Andziu!
— Oj głupia ja, głupia. — Oj głupia ździera.
— No co?
— A przecie, że pan oblataniec... Skądby tam fraer taki?
— Że też ja się odrazu nie domyśliłam... Oj głupia, głupia...
— Pan pewnie ma tu swoje kobiety na Złotej, albo na Chmielnej... O, pan musi być nie byle jaki alfons...
Przeczenia moje nie odnosiły żadnego skutku. Nie wierzyła mi już... Byłem w jej oczach alfonsem...