Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/90

Ta strona została przepisana.

Przez to jednak Andzia czuła się ze mną ściśle zsolidaryzowaną. Należałem do jej sfery, mogła więc rozmawiać zupełnie swobodnie o rzeczach, znanych nam tylko po wierzchu, jakby przez matowane szkło...
Była nawet niezmiernie zadowolona, że spotkała „kogoś ze swoich“... Z taką samą radością spotykają się wśród handlujących tłumów dwaj artyści...
Była niezrównaną gawędziarką i umiała uplastyczniać wszystkie subtelności swego odrębnego świata.
Leżałem przy niej w milczeniu i, oparszy się na łokciu, słuchałem jej słów, jak się słucha zbójnickich opowiadań. Czasami rzucała mi pytania, dotyczące jakichś nowinek w tym skomplikowanym świecie alfonsów i prostytutek. Śmiałem się wtedy z niej, jak się zwykły śmiać bezmyślne matki, gdy enfant terrible pyta buńczucznie: „a kto, mamusiu, pana Boga stworzył?“
— Nie wiem, Andziu! — mówiłem.
— Tak... nie wiem... — przedrzeźniała — już ja teraz poznałam pańską naturę... Od pana się nic nie dowie... Już jak pan udaje, że Grubego Misiołka pan nie zna i Stefy Powroźniczki, to już dosyć.
Niezrażona tym jednak, snuła dalej przędzę swych opowiadań, zwierzając w nich wszystkie swoje oburzenia i obawy, zmartwienia i nadzieje...
Rodzice to ją znać nie chcą. Matka jeszczeby tam... Ale ojciec niech Bóg broni... Raz jak ją złapał na ulicy, to ją tak wyprał laską, że chodzić później nie mogła. To też teraz jak ojca zobaczy zdaleka, to zaraz w dyrdy, żeby tam nie wiem z jakim gościem szła... A już co