Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/91

Ta strona została przepisana.

na Solcu, to od tego czasu jeszcze nie była... Czasami aż ją ciągnie tam... Bo Solec, to ho — ho jaka ładna ulica. Nieraz żal jej nawet ludzi, którzy Solca nie widzieli. Wychowała się tam przecie... Ojciec, jak zapamiętać, miał tam kilka dorożek... teraz trochę podupadł, no ale zawsze... nie to, co się komu zdaje...
— A wie pan, że ta Lolka, co utopiła się w zeszłym tygodniu, to także z Solca była...
— Tak? z Solca? — mówiłem bezwiednie.
— Oj, u niej to natura była, natura... Chyba się i samego djabła nie bała... Ale z Solca to wszystkie takie... I wszystkie później, jak ona... to się powiesi, to utopi, to otruje... Ja też nie inaczej skończę...
— Et, dzieciństwo! takaś młoda jeszcze...
— Młodość młodością, a przecież się już dwa razy trułam. Raz to się z fotografem pokłóciłam... A drugi raz tak sobie...
— Jakto? — tak sobie?
— A tak... Nie miałam ze trzy dni gościa. Deszcz taki padał ciągle... Pan wie, jak to w jesieni?... Złapałam tę truciznę i zaczęłam połykać... Ale mieszkałam wtedy z koleżanką... Narobiła zaraz harmidru... odratowali mnie... Ale może pan spać chce, a ja panu przeszkadzam...
— Nie, nie przeszkadzasz...
Andzia opowiadała dalej... Czasami ciekawość mnie paliła i miałem na ustach niecierpliwe pytanie. Chciałem się przejrzeć w najciemniejszych mrokach tego nieszczęsnego dziecka... Ale obawiałem się, czy zdo-