A ona patrzy...
— O śmiej się raczej... boję się — błaga ją.
I ona uśmiecha się naprawdę, tylko już inaczej, niż zawsze.
Jakaś burza się nad nim obrywa, moc jakaś usta jego na ustach jej kładzie... Zagrały przedziwne melodje...
Wtem zgrzyt... jeden... i drugi...
Niebo i ziemia zgrzyta...
Jaskólski patrzy oniemiale... Co to się dzieje?... Ojciec Heli... brat Heli...
— Wyprowadzić tego parobka z pokoju...
Dwóch drabów chwyta go pod ramiona...
Szturchają, potrącają, wypychają za drzwi...
Zmiażdżona ambicja kurczy się gdzieś w sobie i wstydem twarz czerwieni... Jaskólski otrząsnąć z siebie pragnie te płomienie i czuje, jak każdy nerw w nim dygoce... W dłonie twarz ukrywa i pędzi na przełaj...
Potknął się o jakiś kamień w parku, zaplątał się w jakieś agresty, kuszcze róż szarpią odzież i ręce mu krwawią. Podnosi się i pada, pada i podnosi, — byle prędzej — byle z parku.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Ksiądz Jan Jaskólski.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.