Jaskólski przypomniał nagle dom publiczny, w którym, w przebraniu cywilnym, spędził kilka nocy...
Dziewczyny łydki nagie podrzucały do góry, muzyka grała jakiegoś warjackiego mazura, kipiała krew...
— Pocałuj mnie, aniołku, ogromnie aktorów lubię — szeptała mu jakaś dziewczyna.
— Ja nie aktor...
Dziewczyna poklepała go po ramieniu i parsknęła śmiechem. A mazur wściekał się, wywijał, łydkami machał.
— Tak, tak, aktor Bożej służby — zrezygnował Jaskólski.
Siadł przy organach i grał mazura. Skoczne zawadjackie tony rozbiegały się po kościele, ślizgały się po zimnych twardych murach, jak wiatr po powierzchni lodu, i odbijając się od pustego wnętrza, wpadały znowu echem w uszy Jaskólskiego.
— Cudowny, śliczny taniec!
A dźwięków wichurą wskrzeszone jawiły się przed oczyma pamięci nagie smagłe ciała, melodja nóg kobiecych i dom publiczny...
Ten dom — — radość życia jego.