Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Ksiądz Jan Jaskólski.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

wesoło, tak wesoło, że ta wesołość tarza­ła go prawie po ziemi i bolała.
— Wyprowadzić tego parobka za drzwi — trzasnęło mu nagle jak biczem.
Jaskólski oczy dłońmi zasłonił i uciekał z chóru na dół. A schody pod jego stopami pękały i niosły gwizd jego śmiechu.
Uwiesił się pająka, i dalej — huśtać się.
— Hu — ha!.. hu — ha!.. bajeczny tan.
Wspomniał, jak raz był Helenę zabawiał, przeskakując rowy i powtarzając:
— Dla ciebie, Boże, dla mnie, Boże!
Sznur mocniej w ręku zacisnął:
— Hu — ha! dla ciebie, Boże! dla mnie, Boże!
Hu — ha!.. hop — ha!..
— A co tam robisz, Maryniu?
Ona stała na ławie i pociągała sznur sygnaturki. Straszny jękliwy dzwonek kołysał się nad kościołem i sępy ciemności smagał po skrzydliskach.
— Nic, dobrodzieju, na pogrzeb sobie dzwonię.
Jaskólski zadrżał.
— Skąd tu o śmierci mowa? Zycie nam idzie, Maryniu... Śmierć nam sama zadzwoni.
Wyciągnął do niej lubieżne ramiona, ale ona odtrąciła je i uciekała od nich.