Rudzki wyszedł z redakcji niezmiernie zmęczony, i wolno powlókł się pustemi, smutnemi plantami — bez celu. Wieczór zapadał szybki, ponury a tak wilgotny, jakgdyby w powietrzu wisiał ciężko lepki, zimny, rozproszony deszcz czy mgła, co opadała wolno na lekko ośnieżone drzewa, na ziemię miękką, błotnistą, rozmokłą.
Co chwila zrywał się głucho świszczący wichr, trzaskał, nagiemi konarami drzew, obijał się o ściany domów, i konał długim, posępnym, by rozwlekłym jękiem.
Nie było ciemno, lecz mroczno, i od tego mroku płynął przygnębiający smutek, zaczajał się jakby za każdem drzewem, i wyzierał z poza niego w oczy przechodnia głuchemi, otchłannemi ślepiami.
Począł padać deszcz naprzemian ze śniegiem. Duże, postrzępione płaty spływały leniwie poprzez ciężkie, wilgotne powietrze, kładły się na ziemi, ławkach i drzewach, lśniły chwilę niby łzy strącone, i nikły szybko, nieznacznie, miarowo.
Rudzki postawił kołnierz palta, głowę wsunął jak mógł najgłębiej w ramiona, i wlókł się coraz wolniej, coraz niespokojniej...