Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/13

Ta strona została przepisana.

— Boże! Jakżeż piękna! —
I poszedł szybko.
Szedł za nią w odległeści kilku kroków, i nasycał oczy lekkością jej ruchów, i niewypowiedzianym urokiem linji jej postaci. Kiedy skręciła w ulicę i znikła w jasno oświetlonej, pierwszorzędnej jakiejś kawiarni, wszedł za nią bez wahania.
Rozbierał się jednak bardzo wolno, oddał płaszsz i kapelusz w garderobie, i wolno przeszedł na główną salę. Targał nim nieznany dotąd niepokój.
Przystanął więc w rogu sali, zapalił papierosa, i patrzał. Nagle drgnął. Ot, tam, naprzeciwko — siedziała ona, tak! ona, piękna nieznajoma, siedziała w towarzystwie... Stalińskiego.
Rudzki patrzał na nią jak się patrzy na cudowne zjawisko, uśmiechał się, lecz nie wiedział, co z sobą zrobić.
Nagle: ach! Doskonała sposobność: przecież redaktor prosił go dzisiaj, by zajść do Stalińskiego i powiedzieć mu, aby zamówioną przez redakcję „Myśli“ pracę był łaskaw przygotować już na styczeń bo to „he! he! he! doskonale pisze, a pan młody, to go łatwiej do pilniejszej roboty namówi, niż mój redaktorski list, he, he, he...“
Ten starczy śmiech redaktora dźwięczał mu teraz w uszach niby zachęta wesoło, więc śmiało postanowił: oczywiście, mogę do niego podejść...
I podszedł.
Staliński przywitał go pierwszy uprzejmym uśmiechem, i powiedział szczerze:
— Widziałem, że stojąc tam w rogu, patrzał pan w naszym kierunku...