— Cieszę się bardzo, że pana widzę. Chociaż wolałabym nie widzieć pana całkiem, niż po tak wielkiej stracie... —
— Więc naprawdę? — zapytały jego oczy i otrzymały złudną, nie — złudną, lecz cudownie zadawalniającą odpowiedź.
Został w Srokowie dnia tego do późnej godziny, i chociaż nie uległ już jej przemożnemu, słodkiemu czarowi, to jednak czuł, że coś ich znowu — na chwilę czy na długo może — i silnie związało. —
Odszedł od okna i usiadł znowu w wygodnym, staroświeckim fotelu; był spokojny już i prawie obojętny; myśli jego układały się jasno, wyraźnie i logicznie.
Nie stało się między nami nic, i nic się więcej już stać nie może. Nie kocham jej, piękność jej tylko odurza mnie jeszcze. Lecz i to minie. Czeka mnie inne, jasne i swobodne życie.
Tak! Czuł, że przez te dwa tygodnie od śmierci ukochanego ojca, spoważniał i zjednoliciał niezwykle. Jakaś duma w nim wstała poważna, myśl o obowiązku zbudziła się uroczysta, i zrozumienie potrzeby hamulca stało się niemilknącem.
Hardo więc spojrzał w wnętrze własnej duszy, i hardo postanowił:
Prosto, dumnie i szlachetnie. Tak kazał ojciec. Innej drogi nie znam.
Napisał do Zofji, że przemógł już ból cierpienia, i że chociaż żal w nim jeszcze żyje, to jednak patrzy w życie jasno i z wielką ufnością. Że zrozumiał już teraz, że przed silną nawet przeszkodą
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/133
Ta strona została przepisana.