I przyszło znowu bolesne, tylko już teraz pełne rozpaczy i żądzy zemsty, otrzeźwienie.
Staliński żył dni kilka w męce, pod znakiem walki woli z bólem. Pozornie był spokojnym, zimnym i obojętnym, i skrywał szczęśliwie straszną, rozhulaną, dziką, wewnętrzną burzę. Załatwiał codzienne sprawy jasno i ze świadomością, lecz zaledwo zostawał sam chwytał się za głowę, padał na kanapę, krzesło i podłogę, by z głuchym jękiem rwać włosy z głowy, szarpać ubranie, gryźć palce, ranić ręce, byle tylko na chwilę zagłuszyć wycie serca, wycie szyderczego, obłąkanego śmiechu, co mu duszę rozrywał i smagał, w nicość pędził, i kąsął z wściekłością.
Kilka razy chwytał rewolwer; zimną jego lufę przykładał do czoła, lecz wtedy zawsze — o wstydzie płomienny! — zjawiała się przed nim dziwnie blada i piękna twarz Zofji, i oczy jej patrzały weń mocno z wyrzutem smutnym, a zarazem z prośbą słodką, dziecinną, łkającą.
Serce się w nim ściskało bólem bezgranicznym, dusza padała w proch pokuty; wstydu, męki i upokorzenia, łzy palące, gorzkie spływały do oczu,