— Za wiele? —
— Za 800 koron. —
— Jak na dzisiejsze czasy, to doskonale. —
— Vivaat! —
— Niech żyje! —
Porwano go niespodzianie na ręce, i z krzykiem obnoszono po ciasnym pokoju.
— Czarną kawę stawiam, — krzyknął, uczuwszy, że z nadmiernej wesołości zaczynają go szczypać i potrącać, a kiedy go wreszcie puścili, zakrzyknął wesoło:
— Pójdziemy wszyscy do Grossa, panowie, do Grossa. Chcę gwaru, muzyki i śmiechu! —
— Napluć na troski, ha! ha! ha! —
— Śmiać się to jeszcze uajlepsze! —
— I tworzyć! —
— W zimnym pokoju! —
— Ha, ha! ha! i tylko w bieliźnie! —
— No, dosyć, dosyć, panowie! —
— Idziemy! —
Na ulicy Rudzkiego zatrzymał nieco Sroka, i ująwszy go pod ramię, pytał wolno, z ukrytą ciekawością:
— Słuchaj! O czem pisałeś? Co za powieść? W jakim byłeś stanie? —
— W jakim byłem stanie — powtórzył cicho Rudzki i przesunął ręką po czole i oczach — wiesz, to dziwne; ty mi pierwszy zadajesz to pytanie, i jest ono dla mnie zupełnie nowe. Nie starałem się dotąd zrozumieć, w jakim byłem stanie... — umilkł, lecz widocznem było, że myśl jego usilnie pracuje.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/159
Ta strona została przepisana.