bladością, która jaśniała, a oczy gorzały dzikim buntem, gniewem, śmiałością i dumą:
— Ty jesteś rozgoryczony, Sroka — wyrzekł głuchym głosem — ty jesteś rozgoryczony, smutny, i znużony pewnie. Jakżesz to bowiem ma być? Jak? — łuna rumieńca rozgorzała mu nagle w twarzy różową falą — Ja? Ja, artysta, ja, który kocham wiosnę, słońce i szlachetność, ja, który wśród szarego życia i walki o chleba kęsek, śnię sny przedziwne i dumne, ja mam pewnego poranku paść w proch, i myśli me niewolnikami uczynić? Hej! Nie dam się, przenigdy, nie dam! Tu — w sercu mam ogień i moc i siłę wytrwania! Szarą jest wszelka teorya, szarą i marną i płonną, zielonem tylko i jedynie drzewo życia duszy. Nieszczęście mnie może obalić na mgnienie, zabić może, lecz me uczyni nigdy niewolnikiem. Wolę mam, wolę mą jak kochankę kocham, a ona pragnie słońca. I kto ci to powiedział, kto ci tą myśl małą w duszę wrzucił, że ty możesz być niewolnikiem? Człowieku! Kto raz o tem pomyśli z trwogą, ten się już bezwątpienia chwieje! Duszę złapać w pazury woli, i słabość wyrwać, chociażby w męce strasznej, ale z korzeniami! —
Sroka patrzał na niego uparcie, i cicho się uśmiechał. Na chudej jego i suchej twarzy nie znać było żadnego wzruszenia, słuchał, jakgdyby te słowa już raz... gdzieś... kiedyś słyszał.
Kiedy Rudzki umilkł, oddychając szybko i urwanie, ujął go znowu pod rękę i poprowadził dalej powoli.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/164
Ta strona została przepisana.