— Więc niechże panna Zośka weźmie te kwiaty, i zawrzemy przyjaźń. —
— Jakto? —
— Ja będę mówił Zośce ty, ale pod tym warunkiem, że i Zośka mnie będzie ty mówiła. —
— Kiedy nie będę śmiała... —
— Proszę popróbować. —
— No, dobrze... — zawołała wesoło popróbujemy! Ale niech pan... ale pamiętaj! —
— Cóż-to ja mam pamiętać? —
— Jak mnie kiedy wyśmiejesz! —
— Nigdy cię nie wyśmieję. Dlaczego? Jestem ci bardzo wdzięczny... —
— E... tam! Wdzięczność... —
— I bardzo mi dobrze u ciebie. —
— To czemu tak rzadko przychodzisz? —
— Pracowałem bardzo dużo. Pisałem. —
— A do niej chodziłeś? — zapytała cicho i nieśmiało.
— Nie. —
— Ani razu? —
— Ani razu. —
— Aleś ją widział? —
— Raz w kawiarni. Przypadkiem. —
— I co? —
— I nic — odpowiedział twardo.
— Daj te kwiaty... — powiedziała cicho, opuszczając powieki na rozgorzałe oczy — wstawię do wody, żeby nie zwiędły. To naprawdę dla mnie kupiłeś? —
— Naprawdę. —
— Naprawdę? —
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/182
Ta strona została przepisana.