Szepnęła: — Wyjdźmy. Tu nam źle jest teraz. —
— Dlaczego? —
— Ludzie patrzą. —
— Zazdrość? —
— Nie; ale szczęście jest wstydliwe. —
— Czy bojaźliwe? —
— Może tak, może nie... — podniosła się, i przechyliwszy lekko na bok głowę, patrzała weń nieco przymrużonemi, i zamglonemi oczyma. Rozchylone jej usta uśmiechały się zagadkowo, i drgały w tym uśmiechu tak pięknie, tak kusząco, że Staliński pomyślał teraz, iż choćby tylko dla jej miłości żyć warto, i czuć to trwałe szczęście. Nie podnosząc się ujął łagodnie jej rękę, i zapytał z lekkim uśmiechem:
— A gdyby tak dziś mnie zabito? —
Ech, niedobry! — szarpnęła ręką, wyrwała ją z jego uścisku, i szybko poszła ku wyjściu.
Dogonił ją w garderobie, i podając płaszcz, szeptał przysunąwszy usta tuż do jej ucha:
— A teraz wiem, że mnie kocha... Wiem, wiem, wiem... —
— Nieznośny! —
— Tylko? —
— I...? —
— I co? —
— I... i... taki mój...! —
— Pociągnął ją lekko ku sobie, a kiedy się wsparła plecami o piersi jego, szybko, gorąco, namiętnie przycisnął usta do jej szyi. Drgnęła, pierś jej zafalowała i zabłysły oczy, lecz wyprostowała
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/19
Ta strona została przepisana.