— Nie! nie! Ja myślę, doktorze, że jutro już wyjść mogę. To przecież głupstwo, ta rana. Konna jazda orzeźwi mnie, oświeży! — Staliński siedział w głębokim fotelu, z twarzą bladą i zapadniętemi oczyma, z lewą ręką zwieszoną na czasnej opasce, patrzał uparcie w wielki ogień, palący się w kominku, i mówił cichym, sennym, chociaż niecierpliwym głosem. Czasami odwracał głowę, i patrzał na jasny, słoneczny za szybami dzień, wzdychał wtedy głęboko i wstrząsał się nerwowo, by za chwilę popaść znowu w tępe zadumanie.
Doktór Marecki obserwował go pilnie i z uwagą, gładził spokojnie swą długą, zupełnie już siwą brodę, uśmiechał się i odpowiadał:
— Można, można się ostatecznie troszeczkę przejechać. Rana już zupełnie prawie zagojona, więc niema niebezpieczeństwa. Tylko pan, panie Staliński, jest niezwykle, niezwykle zdenerwowany... —
— Wiem, wiem, czuję to dobrze. Lecz nie myśl źle o mnie, doktorze. Walczę usilnie i zaczynam już wolno, lecz pewnie zwyciężać. Stalińscy mają silne łby, silne ramiona i harde dusze, doktorze. —