Choćby śmierć!
— I spodlenie własnej dumy — syknął mu jakby jakiś głos do ucha, że zerwał się z miejsca gwałtownie, i podejrzliwie rozejrzał po całym pokoju.
— Zofja — syczał ten sam głos po chwili.
Podszedł do okna i przyłożył czoło do szyby... Ona tam idzie... tam... tamtemi alejami... Idzie cudna, uśmiechnięta, i pewno myśli o nim, i pewno śmieje się, że nawet jej nie pocałował.
— Zofja syczał głos.
...Bo dla jednego jej pocałunku warto zabić warto umrzeć nawet, a za godzinę szału bez żalu skazać się na męki...
— Zofja...
Ocknął się wreszcie. Zrozumiał. To przemówiło sumienie.
I już chwilę potem siedział, znów przy stole, i trzymał w ręku fotografję Zofji. Myślał z natężeniem.
Nie było drogi wyjścia.
Nie kochał jej.
To było straszne i prawdziwe: nie kochał jej i nawet już nie pożądał.
A głos jakiś szeptał: Szczęście musi być oparte na rzeczywistości. Inaczej go niema. Inaczej jest zgrzyt marzeń, i zła później rozpacz.
Zawiniłem. Jak ciężko zawiniłem.
A wspomnień śpiew szemrał cicho:
I jesteś serca mego radością, weselem i szałem, i duszy mojej pieśnią jedyną, słoneczną krew moja gra tętnem krwi twojej, i oczy moje błyszczą dzisiaj jako twoje oczy...
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/219
Ta strona została przepisana.