tą właśnie „kwestją“ do niedawna specjalnie zajmował, jął się ukradkiem rozglądać i wresczie zobaczył panną Zofję, siedzącą na kraju ławki i również „ukradkiem“ się rozglądającą. Wysunął się cicho z ławki i siadłszy obok niej, szepnął żartobliwie:
— Przerywam uroczystą ciszę uwagi. Dobrywieczór pani.
— A, to pan! Myślałam, że pana niema, — podała mu długą, wązką, dziwnie białą rękę i na mgnienie spojrzała w oczy. To spojrzenie zawsze go niepokoiło; Zofja miała czarne, duże oczy, które chwilami mgłą zachodziły i patrzały wtedy niby dwie przyćmione mrokiem gwiazdy, to znów gorzały grą iskierek swawolnych, kuszących, płomiennych, lub spoglądały spokojnie a mocno, tajemnicze jednak zawsze i zawsze nieodgadnione.
— Dlaczego się pan spóźnił? — oczy jej błądziły szybko po jego bladej, o rzymskich rysach twarzy, zatrzymywały się na mgnienie, na wyniosłem, dumnem czole, i spadały niby dwa gorące pocałunki na jego usta krwawe, teraz mocno zacięte i ledwo, ledwo drgające. I uśmiechała się. Lekko dotknęła jego ręki i pochyliwszy się ku niemu, powtórzyła:
— Dlaczego się pan spóźnił? —
— A czemu pani pyta? —
— Et...! —
— Et..! — pochylił się tak blizko, że ustami niemal dotykał jej twarzy. Z rozkoszą patrzał na jej rozchylone, jakby pocałunków żądne usta i oczyma szukał jej oczu. Krew w nim grała jakiś hymn namiętny, i wraz z tem, rozhulaniem krwi wracała
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/23
Ta strona została przepisana.