Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/24

Ta strona została przepisana.

dawna swoboda. Ujął silnie jej dłoń i szeptał: — Czekała pani na mnie, czekała? Co? — i nagle oczyma spotkał jej oczy. Zapomniał o wszystkiem; pił z jej oczu czarowną obietnicę, a zarazem majaczyły mu się oczy inne, dalekie i jakby obce, a tak przecież zapamiętane, tak głęboko w sercu zaryte. Szarpnął się w sobie, czując, że znów powraca dawna niewola, wyrzucił obraz tamtej precz, precz z duszy, i śnił.
Usłyszał: — Czekałam. —
Drgnął i odwrócił głowę. Siedzieli teraz obok siebie milcząc, jak gdyby spłoszeni, czy też zaniepokojeni, udając przed sobą wzajemnie, że zajęci są biegiem wykładu. Staliński wziął nawet udział w gwarnej i kłótliwej dyskusji, i zaraz wybił się na pierwsze miejsce. Miał duży dar wymowy, i głos zadziwiająco dźwięczny; zapalał się łatwo i wtedy mówił pięknie; przesuwał ręką po jasnych, wijących się w pukle włosach, i modremi, mocnemi oczyma wodził nakazująco po twarzach słuchających.
Zofja patrzała nań bez przerwy; ręką przyciskała pierś rozfalowaną, i szeptała w myślach cudne, pieszczotliwe słowa; przelatywały przez jej duszę sny różom purpurowym podobne, a ona je myślą zbierała, i marzeniem rzucała na pierś jego. Gdy wreszcie usiadł i niecierpliwie spojrzał na zegarek, zapytała na pozór spokojnie:
— Pan wychodzi? —
— Trzeba się będzie wynieść po cichutku. A pani? —
— Ja... —
— Niech pani idzie... —