Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/241

Ta strona została przepisana.

A niema go przecież!
Niema go!
A ja czekam, czekam, czekam! Naga padłabym na pierś jego, bezbronna i cicha, cała mu oddana!
I przecież jestem piękna!
A jego niema...
Rwące łkanie znów wezbrało w jej piersi, i łzy spłynęły do oczu. I padły te łzy niby dwie iskry rozżarzone na jej krwawe wargi.
Piersi jej zafalowały silnie, i ramiona sprężyły się w niemem pożądaniu.
Bo było dotknięcie tych palących łez jak jego pocałunek...
Odeszła wolno od lustra. Zagasiła górne lampy, a zapaliła jedną jeno. Pokój zalało teraz łagodne, półbłękitne światło.
Wzięła z wazonu dwie róże białe, przycisnęła je do ust, i usiadła na „pamiętnej“ kanapce.
Oczy jej cieszył półbłękitny mrok, i spieczone wargi przywierały chciwie do chłodnych płatków róż. —
— Tak jak wtedy... — szepnęła.
Jak wtedy... —
— Jest list, proszę panienki. —
— Półóż na stole. —
— Czy podać herbatę? —
— Nie. Możesz iść spać. —
— Dobranoc panience. —
— Dobranoc. —
...Dobranoc...
Oh, gdyby on mówił to słowo, odchodząc, gorzało mu płomieniem i żarem. Jakgdyby wiązka