Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/28

Ta strona została przepisana.

— Co to było? To było jakieś omamienie, jakiś czar, zmysłów opętanie! Przecież ja całowałem dziewczynę, której nie kocham, a całowałem ją dlatego, bo mi się zdawało, że całuję...
Co?!!
Zimny pot wystąpił mu na czoło. Może po raz pierwszy w życiu szarpnął nim strach okrutny, strach mózgu, który czuje, że schodzi na drogi obłędu. Wpił palce w ramię, skurczył się i zamarł w jakiemś nieznanem mu dotąd, zgoła przerażającem oczekiwaniu. Rozszerzonemi oczyma patrzał przez szybę na padający śnieg i widział, zaczynał pojmować „co to było?“
Widział...
Panna Irena Srokowska. Ta sama, ta sama, którą całował w parku jeszcze za czasów studenckich. Piękna jak sen, jak sen nieuchwytna, dumna jak królowa. Pokochał ją. Pokochał szaloną, namiętną miłością, do jakiej była zdolna jego młoda i szczera, mocna i burzliwa dusza. Posiadłość jej rodziców leżała tuż obok dóbr Stalińskich. Zamkowy park w Złotych Lipach łączył się z ogrodem właścicieli Srokowa. I jakąż cudną mogła być sielanka! Ha! ha! ha! Był zbyt dumnym, by stanąć w szarym rzędzie jej wielbicieli, zbyt ją kochał, by wierzyć, ze jest zwykłą, marną istotą której przyroda dała cudne ciało. I myślał...
Raz, wśród zabawy, stanowczo go wyróżniła. Pozwoliła mu uprowadzić siebie w głuchą dal parku, mówić cudne słowa, całować ręce i oczy. I powiedziała, że nazajutrz czekać go będzie w tym parku o piątej rano, koniecznie! Noc całą nie spał pijany