— Śliczny wiek, najwspanialszy okres życia. To szczęście módz sobie powiedzieć: dopiero mam dwadzieścia trzy lata, dopiero! A mam tu jeszcze młodszego od pana autora. Poeta, bardzo obiecujący poeta. Jeden tomik już wydał, a od dzisiaj my rozpoczniemy druk jego powieści. Śmiała, nieco skrajna, ale piękna w młodzieńczym rozmachu. Tak, tak. Młodzież zaczyna się ruszać, panie dzieju! —
— Czy można wiedzieć, kto jest tej powieści autorem? —
— Chce go pan poznać? He! he! he. Bardzo dobrze. On tu u nas pracuje od roku. Zaraz, zaraz! — pan Wojciech wstał dość żywo z swego miejsca i drobnym starczym krokiem podreptał ku małym drzwiczkom w głębi gabinetu. Otworzył je i począł wołać krzykliwie:
— Panie Tadeuszu! Panie Rudzki! Chodź no tu pan do nas! —
Wszedł młodzieniec, lat może dwudziestu z niewielką dokładką, smukły, w miarę wysoki, o zadziwiającej wprost urodzie twarzy. Miał czoło dumnego rycerza, okolone jasnozłocistemi puklami kręcących się włosów, pod którym paliły się jasne, błękitne w odcieniu, a jak sen dziwny, dziwne oczy. Spojrzał niemi spokojnie w twarz Stalińskiego, który podniósł się ze swego miejsca i patrzał na przybyłego z zdziwionym, a szczerym zachwytem.
— Pan Rudzki, pan Staliński — przedstawiał redaktor, zacierając swe suche wąskie ręce i patrząc na młodych niemal z uwielbieniem — pan Staliński przyniósł nam właśnie artykuł z tej samej serji, co rok temu taki ruch wywołała, he! he! he! młodzi
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/34
Ta strona została przepisana.