Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— I zapraszam was dzisiaj do teatru, a później na czarną kawę! —
— Vivaat! —
— Porządnyś chłop, Sroka. Ale nie zmądrzałeś! —
— Jeszcze nie znasz wartości monety! —
— Ha! ha! ha! —
Sroka dopiero teraz spostrzegł Stalińskiego i podszedł doń natychmiast, uprzejmie uśmiechnięty:
— Bardzo mi przyjemnie uścisnąć dłoń pańską Znam pana już dawno z widzenia, i z prac jego. Ja też troszeczkę filozofją... Sroka jestem. —
— Staliński. I mnie równie miło... —
— A jak pan do nas trafił? —
— Pan Rudzki mnie wprowadził. —
Rozmawiali chwilę. Potem zrobiono gwar i hałas, płacono ze drwinami, i wreszcie cała gromadka wysypała się na wąską ulicę. Staliński jął się żegnać, tłomacząc się pilną sprawą, i uroczyście przyrzekł „obiadować” w „knajpie małej grandy”.
Było mu dziwnie rzeźko i dziwnie wesoło. Idąc powoli pustemi uliczkami, uśmiechał się ustawicznie na wspomnienie wesołej gromadki, i mimowoli przypominał wiersz Staffa:

„Zresztą się gwiżdże i śni. Któż dziś jeszcze jada?
Stróż bram — zamiejskich ogrodów nie strzeże...
Tam jest przyjemny dzień złoty, noc blada.
Słońce na obiad, księżyc na wieczerzę”.

Uśmiechnął się znowu, a potem wyszeptał w nagłem przypomnieniu: złote będzie tej chwli upojenie, i cudna będzie całunków piosenka...
Czy możliwe, czy możliwe jest szczęście?