Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/45

Ta strona została przepisana.

Krew w nim zagrała przypomnieniem wczorajszej rozkoszy, i zamajaczyły przed nim czarne, tajemnicze, namiętne oczy Zofji. Widział ją przed sobą, jakgdyby w zjawieniu, smukłą i pyszną w każdej linji ciała, czuł jej oddech na swej twarzy, i usta jej na swoich.
I poszedł.
Otworzyła mu sama; zaledwo zamknął drzwi za sobą, otoczyła mu ramionami szyję, i oczyma znalazła jego oczy:
— Przyszedł... i... i... co? —
— A co? — ujął ją pod ramiona, przechylił i dotykając wargami jej ust, wyszeptał urywanie: — Jesteś cudna jak sen, jak bajka, jak dziw... —
— Twoja. —
— Moja? — przymknął oczy, bo szał ogarniał go już pijany, szał z jej upojnego spojrzenia idący, szał nagły, mocniejszy od woli. Więc przechylił ją bardziej jeszcze i przywarł ustami do ust jej gorących.
Przegięła mu się w ramionach, wyprężyła w niemej rozkoszy, i odrywając na mgnienie usta od jego ust, szeptała coś niezrozumiale.
A potem kazała mu zdjąć płaszcz, i poprowadziła do niedużego, ale niemal z przepychem urządzonego pokoju. Panował tu półmrok łagodny, gdyż okna zasłonięte były długiemi, ciężkiemi osłonami; unosił się w powietrzu śliczny zapach róż, które zwieszały się lekko z wazonu, stojącego na małym stoliku; całą podłogę zaścielał gruby, turecki dywan.
Było tu dziwnie cicho. I jakiś czar zmysłowy