Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/49

Ta strona została przepisana.

szczali. Przed uniwersytetem rozstali się umówiwszy się, że się spotkają o piątej w kawiarni.
Tak; to wszystko było dzisiaj, i oto znowu jest u niej, i znowu...
Drgnął.
Lekka dłoń dotknęła jego czoła. Wzniósł głowę i oczyma jeszcze zamglonemi, jeszcze prawie sennemi spojrzał na Zofję. Stała tuż przed nim z lekko odchyloną głową, z ustami jakby pocałunku proszącemi, i żarem w swych czarnych, tajemnych oczach, ubrana teraz w lekką, domową szatę, kusząca i piękna, jak nigdy. Nigdy jeszcze tak słodkie w obietnicach i tak kuszące w żarach nie były jej oczy, nigdy jeszcze usta jej nie były tak purpurowe, a linia piersi i bioder tak piękna jak marzenie.
Staliński patrzał na nią jak zaczarowany. Nie było w nim pożądania, lecz jedno upojenie i bezgraniczne zachwycenie.
Skamieniały uśmiech szczęścia zastygł na jego twarzy, i oczy jego znieruchomiały.
A Zofja łagodnym ruchem wyjęła z jego ręki dwie wspaniałe róże, o których on zapomniał, i przyłożyła je do warg gorących. A potem ujęła jego rękę i położyła sobie na twarzy. Oczy jej szukały jego wzroku, lecz on miał spuszczone powieki.
— Co tobie? — zapytała.
— Jesteś tak piękna, że mnie onieśmielasz. —
— Jam twoja. —
— Moja! —
A na ten przyzyw zarzuciła mu ręce na szyję, oplotła ją niemi niby zwojami płomieni, i ustami do ust przywarła.