na mnie dobre, i duże wrażenie. Cieszę się i jestem zadowolony. —
To była pochwała, w pojęciu pana Mateusza i jego syna, najwyższa.
To też Karol zaczerwienił się jak chłopak, wstał szybko i podszedł do ojca:
Twoje słowa, ojcze, są mi najdroższym darem i uznaniem — całował jego ręce, jaśniejąc obudzoną dumą.
...Tak! Tak! Praca jest przedemną owocna i dobra. Szały serca nie wypełnią życia, a zatracić jeno mogą moc męskiej tężyzny...
Jakże był zadowolony, że już ojca uwiadomił o postanowionym wyjeździe: teraz cofnąć się już nie może, chociażby cudowne nawet nęciły pokusy.
Słowo szlachcica to stal, postanowienie to skała, mawiał pan Mateusz i Staliński nauczył się czcić te słowa.
— O, — zawołał nagle ujrzawszy nieznany mu dotąd portret na ścianie — a to co, ojcze? —
Portret wyobrażał młodą kobietę w stroju balowym drugiej połowy XVIII stulecia, piękną i smukłą, i dumną jak królewna.
— To? Jedna z twoich pra czy praprababek. —
— Jakże? Nie znałem jej dotąd? —
— Nie była w naszych rękach. Wykupiłem. —
— Ah, tak. —
— A wiesz? Dość ciekawa była jej historja. —
— Słucham — powiedział Karol zaraz, wiedząc, jak ojciec lubi namiętnie opowiadać historje dotyczące ich rodu. Zresztą, chciał nawet prosić
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/74
Ta strona została przepisana.