tchnień wysychała, kładą się cienie zabitych bogów: wczoraj ich kula dosięgnąć jeszcze nie mogła, dziś — prochy marne... Powciągali wyklęci swoje łachmany na się, wolność tańczą...
Odedrzyjcie ręce od pracy, idźcie na ulicę... Poszli z pieśnią na ustach... Idą krwawe sztandary, idzie przyszłość ludów...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Oprzeć się nie sposób... Porwała mnie fala ludzka i niesie... Żyd i rosjanin koło mnie, mieszkaniec tundry syberyjskiej i gór kaukazkich. Wszyscy my razem... Niema żadnych różnic... Niewiasty niosą sztandary... Słoneczno nam... Usta śpiewają i dźwięki pieśni rozbijają się o mury kamienic, a jest tak cicho, że słychać szelest myśli... Daleko, daleko przed oczyma pochodu posuwa się blada suchotnica... Widzę, jak jej serce bije pod czerwoną bluzką. Czasem odwróci się, długiem spojrzeniem dotknie ogorzałych twarzy, jak gdyby dłonią, a od jej wypieków rzucają się łuny na ludzi... I jest bajeczna ta czerwień na twarzach ludzkich i te dźwięki pieśni, ginące w czerwonej dali i naszych myśli purpura... Oplata nas słodycz ekstazy... Jesteśmy hymnem zawieszonym w błękitach,