Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/124

Ta strona została przepisana.

wam trzeba... Ja wiem, na co czekacie... Przyjścia mego wołaliście w sobie... Sto lat, lat tysiące czekaliście, a kiedym przyszedł nie poznaliście mnie... Tak wam księża oczy przesłonili tak wam chaty zatkali od burzy... I oto widzę mękę waszych czekań i blady lęk przed piorunami... Ludzie, ludzie wy biedni! Idę i burzę wam niosę, co zwiastuje słońca, a wy mnie pędzicie...
Co za krzyk nędzy!... Jakie upodlenie...
Oto mnie chwycił jakiś wieśniak za włosy i wlecze mnie. Drugi i trzeci za nim... Tłum cały... „Odszczekaj Boga, bo ci księdzem zgruchotamy kości...“ Wloką mnie... Chcą topić... A jam słyszał, że włóczęgów grzeją przy własnych ogniskach... Ludzie, ludzie wy biedni!...
Cisza... wszystkie myśli padły na kolana... Mówca tłumów idzie... W jednej ręce książka do nabożeństwa, drugą księdzem się podpiera... Nienawiść rygle od serc mu odwala... Żydów i niemców każe nienawidzieć, wolność i burzę każe nienawidzieć, złoto i jadło każe kochać — nic więcej... I oto uklękły przed nim czapy z pawiemi piórami, jak przed papieżem nienawiści, bo czują w nim brata swej nocy...
„Żrej, chłopie!...“ Ludzie, ludzie wy biedni!