Huragan nienawiści klnącej zaskoczył mi drogę, jak bestja krwi łaknąca... Gryzie mnie w oczy i w uszy, jak dym, wsiąka we mnie, jak deszcz... A ja idę wśród tego dymu i deszczu, odrzucam od siebie klątwy i złorzeczenia: wiem, że słonko moje tutaj przyjść musi, choć go niema jeszcze... Cicho, kropla po kropli, padają mi na czoło łzy ludzkie: słyszę je w żalu i nienawiści, w groźbach i poniżeniu... Jeszcze burzę rozszaleć potrzeba, jeszcze rozczerwienić gromy, aby łzy te falą grzmotnęły w dachy więzień, — jeszcze burzę rozszaleć potrzeba...
A jeśli burza ścichnąć zapragnie, posłuszna biskupim jękom, ja wtedy kształty grubego szlachcica wezmę na siebie, usiądę na przyźbie chaty wiejskiej i będę ją burzę, jak psa, drażnił dopóty, aż oczy jej się krwią zaczerwienią... Albo wyjdę, jak upiór, na słońce, pozwołuję wszystkich pijanych i kalekich, szalonych i podeptanych, orgję buntu z nimi zatańczę, jak się tańcuje wyuzdaną modlitwę w salonach, i rzucę takie przerażenie wkoło, że zmuszę do lotu orłów... Ja wiem, ja wiem: budzą się już w moim narodzie ptaki dumne rodu
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/125
Ta strona została przepisana.