wczoraj i przedwczoraj, tak jak tysiąc lat temu ich bito.
Nic to nie szkodzi... Byle zmora pragnień nienasytnych do chaty nie zaglądała, byle ludzką juchę rozwątrobić.
— Niech żyje wolność! — krzyczą jedni...
— Niech żyje Polska! — krzyczą inni.
A na skrzypeczce grają: „oj ta — dana...“
Idę, słucham...
W oczach mam tyle ognia, że wszystko czerwonem mi się wydaje. Ludzie i domy, niebo i ziemia — krew jedna... Purpurzą się chaty w płomieniach, noc rozgorzała od pożogi, i nawet księżyc poczerwieniał, jak rozpalona cegła, i stanął nad krwawym lasem krwawego krzyku pełen. I oto po czerwieniach śniegu tarzają się ludzkie oczy jakieś wyolbrzymiałe i opuchłe bólem — jęczą źrenice czerwone, pełne przerażenia.
Sto lat, lat tysiące czekałem.
A teraz widzę przez rozdarte oczy podarte me sztandary drogie i rozdeptany brutalną stopą przeczystych snów mych biały Jeruzalem.
To moje słońce w rynsztoku.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/135
Ta strona została przepisana.