Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/25

Ta strona została przepisana.

nego siebie ludziom niosłem, a i tego przyjąć nie chcieli.
I wszystko mi jedno było: tu, czy tam; na ławie karczemnej, czy w kozie.
A jednak... jednak zapragnąłem się wydrzeć z tych łap brutalnych. Wiosna była, słońce było, a mnie prowadzili. „Jak im się wydrzeć? jak im się wydrzeć?“
Nagle poczułem w sobie coś pełzającego, coś, co się nazywa rozsądkiem, sprytem, umiejętnością radzenia sobie“. Postanowiłem być zalotnym. Spojrzałem na żandarma i z zacierającym ręce uśmiechem spytałem:
— A możeby tak piwka? co? pan się napije?
— Tak, bombka piwka nie zawadziłaby.
— Ale przedtem chyba i wódeczki? prawda?
— Można i wódeczkę.
Nastąpiło rozluźnienie dyscypliny. Piwo dobre było: zupełnie wilgotne i zupełnie kręcące w głowie. Żandarm już po trzecim kuflu wyznał mi, że jestem bardzo sympatycznym człowiekiem. Radził mi, abym wykonał spowiedź przed starostą. Zaręczył mi zresztą, że w Galicji nie