Rozumiał, że idę na deszcz i zimno, i żal mu było.
Żałował, ale wypędzał: pacierza nie mówiłem.
Poszedłem za miasto. Nocowałem na galarze u jakiegoś węglarza. Radowało mnie to, że Wisła huczy, że się z powroźnikiem rozstałem i że mi tak samotno.
Na drugi dzień pogoda była. Więc znów mnie radowało, że pogoda, że słońce świeci i że nic mnie nie trzyma, i nic nie woła.
Umawiałem się z węglarzem na służbę, miałem już z nim jechać do Prus po świeży węgiel, ale w ostatniej chwili zerwałem układy i... zostałem nad Wisłą.
Noc znowu mnie zastała bez dachu. Nie troszczyłem się już o to — „jakoś tam będzie“. I było jakoś...
Siedziałem pod drzewem i drżałem od chłodu. Nagle — kroki czyjeś... „Niech tam idzie“ — pomyślałem. Ale on przystanął.
— Cóż ty tu? — spytał.
— A nic — odparłem.
— Nic?... To dobrze... Nie masz papierosa?
— Nie, nie mam.
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/48
Ta strona została przepisana.