chwalał — słomy naznosiłem, usłałem... przełaź-że...
Był to wysoki parkan.
Wygramoliłem się za nieznajomym — przeskoczyliśmy. Zaprowadził mnie...
— Masz, gnij. Pójdę jeszcze, wiśni przyniosę. Tu ci, psia mać, wszystko moje.
Ułożyłem się na wygodnem posłaniu, ale jakieś złe obawy oczy mi roztwierały szeroko i nasłuchiwałem niespokojnie. Duża, zimna żaba wskoczyła na mój barłóg, uczułem ją pod ręką i zerwałem się na równe nogi, W tej samej chwili usłyszałem hałas. Psy zaszczekały złośliwie, biegli jacyś ludzie, krzyczeli, tupot nóg ich kołatał po parku.
— Łapać złodzieja, łapać, łapać!
Obywatelska czujność uzbrojona w pałki, broniła świętej własności. Strach mnie popędził na oślep, przesadziłem parkan, rękę o gwóźdź jakiś rozdarłem do krwi — uciekłem.
Nasłuchiwałem z oddalenia. Wrzask się wzmagał, rósł, rozbijał po parku. Później stało się coś jeszcze, coś potworniejszego. Ludzie zaczęli się śmiać, wydrwiwać... Musieli być bardzo zadowoleni. Zdało się, na jakąś ucztę rodzinną
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/50
Ta strona została przepisana.