Oparłem się na jakiś czas o dom noclegowy. Do dużej, wilgotnej izby znoszono słomę i ludzie za parę centów zapominali na niej na kilka godzin o życiu. Byli i tacy, których myśli tak były nabite nędzą, że nie zapominali o niej nigdy. Jeden skarżył się przez sen, że go oszukali na butach i podrą mu się wkrótce; drugi uciekał od pościgu żandarma i bał się, że mu odbierze skradziony szaflik; inny łajał kochankę, że jest rozrzutna, że za często orzechy jada... Tchórzostwo i odwaga, troska i lekkomyślność, czułość, marzycielstwo, brutalność — wszystko to się zrywało przez sen — w półsłówkach — w jękach przerażonych — w urywanych zdaniach.
I był tu ten sam człowiek, co w salonie, tylko obdarty ogromnie z politury i tapet i powalony przeraźliwie na brudną słomę. Brud przylepiał mu się do czoła, a on poszedł tym brudem straszyć swego brata z salonu, swego wroga zawziętego, swego psa z budy sąsiedniej... Oba sobie strawę wyjadali, i oba się gryźli... Tam cylinder, tu kaszkiet, tam perfumy, tu gnój, tam puchy, tu słoma. Salon: dom noclegowy... Gryźli się i nienawidzili — za cylindry i kasz-
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/52
Ta strona została przepisana.