mnie... Tylko na grobie jego ocknie się inny księżyc, jak ja na grobie policjantów, jakiś złocistszy i cieplejszy, a może stokroć zimniejszy jeszcze... Tak mi noc przeszła „pod telegrafem“.
Rano — oględziny lekarskie...
Czytano po kolei aresztantów — szli po jednemu, jak psy tresowane — „zdrów, chory... zdrów, chory...“
Wstyd czerwony wypalił mi rumieńce na twarzy...
— Jakże tak można? — myślałem...
Przeczytano moje nazwisko... Dozorca popchnął mnie...
— Rozpinać się — krzyknął policjant.
Jakieś, łapy brutalne zaczęły obmacywać moje ciało...
— Zdrów!...
Kilku zakwalifikowano do szpitala wenerycznego... Dla szczęścia ludzkości i całości Austrji...
Wracaliśmy znowu na tapczany...
— Szwancparada! — huknął któryś z aresztantów.
Nieskrępowany ustawami policyjnemi śmiech!
Później wyprowadzono nas na duży dzie-
Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Z pamiętnika włóczęgi.djvu/62
Ta strona została przepisana.